Ranek nie był najprzyjemniejszą częścią dnia, a przynajmniej nie dla mnie. Obudził mnie hałas, a konkretnie odgłosy wydawane przez dwóch szarpiących się chłopców. Przez kilka sekund zastanawiałam się, gdzie właściwie jestem. Kiedy otworzyłam oczy, ukazali mi się Pablo i Gary usiłujący dostać się do łazienki. Działało to na tej samej zasadzie, co wysiadanie z autobusu, gdy jechaliśmy do ośrodka. Każdy chciał być pierwszy.
Podniosłam się szybko i zorientowałam, że wciąż jestem w pidżamie, a Nightowie już praktycznie gotowi do zejścia na śniadanie.
- Dzień dobry, śpiąca królewno - przywitał mnie głos Robina. O jak bardzo żałowałam, że nie zostałam z Alison w pokoju.
- Komu dobry - odwarknęłam i wstałam. Było mi strasznie głupio. - Która godzina?
- Za dwadzieścia minut mamy zejść na śniadanie - poinformował mnie Shery, nie podnosząc wzroku sponad książki, którą trzymał w rękach. Tytuł głosił "Sposoby na bestie" Marcusa Scamplura.
Przeklęłam pod nosem i natychmiast wybiegłam z ich pokoju, by po kilku sekundach znaleźć się w swoim. Przywitałam się z Alison, która posłała mi uśmiech mówiący, że moja nocna zmiana łóżka nie umknęła jej uwadze. Przywitałam się z Cat, która zaczęła mi opowiadać o tym, jaki to biedny nie jest Mike i zła Keysi. Przebrałam się, uczesałam, odświeżyłam o tyle, o ile to było możliwe i już musiałam wychodzić. To było najkrótsze dwadzieścia minut w moim życiu.
Na śniadaniu dowiedzieliśmy się, że tego dnia czeka nas kulig, a wieczorem impreza. Plany nieco się pozmieniały, ale nam to było na rękę. W końcu traciliśmy cały tydzień szkoły, nie musieliśmy chodzić po górach, a ja nawiązywałam nowe znajomości.
- Wszyscy już zjedli? - zapytał nauczyciel, podnosząc się z miejsca. - Dobrze, więc ostatni dokańczają i od teraz macie pół godziny na spakowanie potrzebnych rzeczy. Musimy zejść kawałek w dół, tam będzie czekał na nas woźnica. Radzę się nie spóźnić - pogroził nam palcem i poszedł zanieść pusty talerz do zwrotu na kuchnię.
Kiedy znalazłam się w pokoju, wzięłam swój plecak i zaczęłam pakowanie. Z przyjaciółkami rozważałyśmy, która co weźmie. Alison miała mały, elegancki plecaczek i wzięła do niego kanapki. Cat spakowała czekoladę i inne słodkości, mnie natomiast przypadło dźwiganie dwóch butelek wody. Przynajmniej miałam miejsce, które miało się potem przydać. Alison podsłuchała, jak ktoś mówił, że wuefista wspominał o sklepie i że do niego pójdą. Była to bardzo nieoficjalna informacja, jednak znacząco podnosząca morale.
Byłyśmy już na dole, Mike, Regulus i Max również. Grupa powoli szykowała się do wymarszu, choć Nightów wciąż nie widziałam. Wyjęłam dłoń z rękawiczki i złapałam się za nos. Był okropnie zimny.
- Żeby Ci nie odmarzł - zaśmiał się Max, a jego koledzy zachichotali.
- Żeby Tobie coś nie odmarzło, Bunny - Alison natychmiast odbiła piłeczkę.
- Alis, w porządku - uspokoiłam ją i na powrót schowałam dłoń w rękawiczce.
Nagle Max znalazł się niepokojąco blisko. Mogłam zobaczyć niesamowity błękit jego oczu i malutkie przebarwienie na tęczówce, którego dotąd nie zauważyłam.
- Pogadamy?
- No..to na co czekasz? - zapytałam, nie poddając się w walce na spojrzenia.
- Nie tutaj - mruknął i zabrał mnie nieco na bok. Tak, aby Alison nie podsłuchiwała. Choć byłam pewna, że miała jakąś nadnaturalną umiejętność słyszenia wszystkiego, a szczególnie tego, czego ktoś chciałby, aby nie dosłyszała. - Słuchaj ja...Głupio mi za to, co zrobiłem..Widzisz...No, chciałem...
- Przeprosić? - zasugerowałam, widząc jak trudno idzie mu tłumaczenie się.
- Dokładnie. Za to..wszystko. Tak. To zgoda? - wyciągnął do mnie dłoń.
Mogłam zwrócić mu uwagę, że wcale mnie nie przeprosił, ale z drugiej strony sama miałam na sumieniu uderzenie go, więc głupio byłoby odmówić. Uścisnęłam jego rękę i potrząsnęłam nią.
- Niezmiernie miło mi będzie z panem współpracować, panie Bunny - zażartowałam, chcąc rozładować napięcie.
- I mnie z Tobą - odparł blondyn.
Po chwili wróciliśmy do grupy. Zdążyłam jeszcze pochwycić złośliwy uśmiech mojej przyjaciółki, gdy pan Dave zarządził wymarsz. Droga była zasypana śniegiem sięgającym do kolan i musieliśmy przecierać szlak. Już po kilkuset metrach okazało się, że to wcale nie jest łatwe. Na górze znajdowała się twardsza płyta i na pewno lekkim zwierzętom udałoby się jej nie załamać, ale pod naszym ciężarem pękała i wpadaliśmy nawet i po pas. Alison szybko zaczęła jęczeć i marudzić, że ma śnieg w butach. Ale i mnie było trudno. Na przedzie trzeba było przedzierać się przez białą pokrywę, a z tyłu przekopywać przez naruszony śnieg. Wcale nie było dobrze. Wiatr szczypał mnie w policzki, więc owinęłam się szalikiem. Po półgodzinnej wędrówce trudno było znaleźć osobę, która by nie narzekała. Ci bardziej oddaleni od nauczyciela przeklinali śnieg, pogodę, góry i wszystko, co tylko mogli. Nie dziwiłam im się. Szliśmy przez rozległą polanę, na której rzekomo znajdowała się ścieżka. Kiedy dotarliśmy między drzewa, wędrówka stała się o wiele przyjemniejsza. Śnieg nie sięgał nam tam nawet do kolan, co uznaliśmy za duży plus. Zatrzymywaliśmy się dwukrotnie. Raz na postój, a raz dlatego, że En zaczęła lamentować nad swoim losem. Chciała wracać do ośrodka, ale nauczyciel kategorycznie jej odmówił. Nie mogła chodzić sama po górach.
Gdy wreszcie udało nam się zajść na miejsce, byliśmy wykończeni. Na przeciwległym skraju lasu stały sanie, do których zaprzężono dwa wspaniałe shire. Woźnica siedział na siedzisku i palił fajkę. Kiedy byliśmy już bliżej, powitał nas i wyjaśnił zasady. Kto chciał, mógł przejechać się w saniach, kto chciał, mógł wziąć sanki i podczepić się pod sanie. Ale maksymalnie pięć osób na turę. Ostatecznie wyszło na to, że każdy chociaż raz przejechał się i w saniach i na sankach. W pewnym momencie zagadnęłam woźnicę.
- Przepraszam, czy mogłabym pogłaskać?
- Kiedy wszyscy już się przejadą, panienko. Może nawet dadzą Ci się nakarmić.
Podziękowałam i dosunęłam się, bo lada moment konie mogłyby ruszyć i przejechać mi płozami po stopach. Ale nie mogłam oderwać wzroku od tych wspaniałych shire. To zdecydowanie jedne z najwspanialszych stworzeń na ziemi. Niestety nigdy nie jeździłam, nie licząc tych razów, gdy sadzano mnie w zoo na kucyku, bądź w stadninie należącej do dawnej koleżanki mojej mamy. Byłam wtedy mała i ledwo co pamiętałam, oprócz tego, że nigdy nie bałam się podejść do konia czy siedzieć na nim. Tamtego dnia, gdy obserwowałam te potężne zwierzęta, przepełniała mnie niezwykła radość. Kasztanowata maść, cugle, uzdy, chomąta. Czerwone frędzle zwisały na bokach lejców, podskakując z każdym ruchem zwierząt. Przy drewnianych saniach dzwoniły dzwonki. Wydawało mi się, że skądś znam ten dźwięk. Nagle całe szczęście odpłynęło. Dzwonki dzwoniły w tle piosenek świątecznych, które śpiewałam czasem z rodzicami. Jednak uświadomiłam sobie, że świąt nie będzie, nie z moimi rodzicami. Podświadomie wiedziałam o tym już dawno, ale dopiero wtedy ta informacja uderzyła mnie z taką mocą. W oczach stanęły mi łzy, ale powstrzymałam się. Nie chciałam wylewać swoich żalów przy wszystkich. Czekałam do końca kuligu.