Moje życie było normalne przez szesnaście lat. Dorastałam w mieście Emount*. Rodzicie uważali, że jestem niezwykle leniwa, choć mam potencjał. Ale kochali mnie i byłam tego pewna. Sprawiałam problemy typowe dla nastolatków w moim wieku. Jedyną osobą, która mnie rozumiała była Vera. Znałyśmy się od zawsze i na wieki wieków byłyśmy razem. Chyba że tak jak teraz były wakacje i ona podróżowała po świecie, a ja zostawałam w domu. Moi rodzice prowadzili interesy, które nigdy mnie nie pociągały, ale z tego powodu brali urlop od święta, na wakacje posyłając mnie na obozy. Obecne wakacje powoli się kończyły, a ja leżałam na łóżku i gadałam z moją przyjaciółką przez telefon.
- O matko! Serio? Nie gadaj - mówiłam podniecona, patrząc w sufit. - O Ty cholero jedna! Chciałabym być na Twoim miejscu. A co na to jej rodzice?
- No mówię, że była z resztą swojej plastikowej paczki, bez rodziców. A Michael i jego koledzy jeszcze mi gratulowali. Tylko ręka mnie trochę bolała.
- Hahaha! Od plastiku? - zapytałam ze łzami w oczach.
- A żebyś wiedziała. Trudno jest pięścią się przebić przez tę tonę tapety. Ale miała ozdobę. Krew ciekła z nosa, a ona jeszcze rozsmarowywała to po całym ryju. No mówię Ci, to było genialne! - wykrzyknęła zadowolona z siebie Veronica.
- Oszołomiłaś ją.
- Właściwie to ta szmata chciała mi się do gardła rzucić, ale jej świta ją powstrzymała. Zabójczo to wyglądało.
Potem przez parę minut nie mogłyśmy opanować ataku śmiechu.
- Na szczęście w tym roku szkolnym będzie w innej klasie. Przeniesiona. Nie mogę dać wiary... Tylko dwa tygodnie nam zostały do rozpoczęcia szkoły. Oj Kami, a Ty nadal gnijesz w Emount? Nigdzie nie byłaś?
- A po co? - zapytałam zniesmaczona. Moja przyjaciółka wiedziała, że nie cierpię wyjeżdżać. Pasowało mi chodzenie do miejskiego kina, biblioteki czy na basen. Większe rozrywki pozostawiałam jej. - Ty się baw i nie martw o mnie.
- Och... No dobra. Pozdrów rodziców, jak wrócą i pamiętaj! Pierwszego dnia szkoły masz przynieść ciastka mamy, bo to jedyne, które jestem w stanie zjeść w nieskończonej ilości - wydała rozkaz i przeszła do pożegnania. - Trzymaj się mała.
- Pa! Tylko trzymaj tam chłopaków krótko - zażartowałam i rozłączyłam się.
Popatrzyłam na zbliżający się z wolna zachód. Tak... Jeszcze cztery do sześciu godzin będę tkwiła sama w moim domu w Emount, a potem wrócą tato i mama. Postanowiłam sprawdzić Facebooka. Nic nowego się nie pojawiło, więc wyłączyłam telefon. Zdecydowałam się przespać, co robiłam dość często. Położyłam głowę na poduszce i przymknęłam oczy. Trwało to moment, a następnie obudził mnie dźwięk nadchodzącego połączenia. Szybko odebrałam, nie patrząc na numer.
- Halo? - powiedziałam lekko zmęczonym głosem.
- Dzień dobry. Czy pani Kamma Periv? - usłyszałam męski głos, nieznany mi.
- Tak. O co chodzi?
- Jestem z policji. Pani rodzice wracając z pracy, mieli wypadek. Prawdopodobnie zaatakowało ich dzikie zwierzę. Niestety nie żyją. Czy jest pani w domu?
- Tak - byłam zaskoczona, wciąż nie mogłam uwierzyć w słowa, które usłyszałam, ale udało mi się wydusić odpowiedź.
- W takim razie ktoś niebawem powinien pojawić się w pani domu. Żegnam - usłyszałam dźwięk rozłączonego połączenia.
Nawet nie zdążyłam zadać pytań. Jednak coś mi mówiło, że to, co powiedział ten mężczyzna, nie było żartem. Po czterdziestu pięciu minutach, z zegarkiem w ręku, zadzwonił dzwonek. Pobiegłam do drzwi, o mało nie zabijając się o własne nogi. Zapłakana otworzyłam. Stała przede mną brunetka w żakiecie licząca sobie na oko trzydzieści lat.
- Witam. Czy Kamma Periv?
-Tak, tak. Zapraszam - wpuściłam kobietę do środka.
- Elizabeth Muller. Jestem z policji, miałam z Tobą porozmawiać i ustalić pewne rzeczy - skierowała na mnie wzrok, kiedy zamknęłam drzwi.
- Proszę do salonu - wydukałam. Zastanawiałam się, czy to nadal jest mój salon. W ogóle jestem u siebie?! To było bardzo wstrząsające. Pani Muller usiadła na sofie i ręką wskazała miejsce naprzeciwko. Zrobiłam, co kazała.
- No dobrze. Przede wszystkim mam Cię uświadomić, że to wszystko jest prawdą i niezmiernie mi przykro. Musisz przyjąć to do wiadomości. Rodzice nie żyją. Dotąd nie ustaliliśmy gdzie i po co jechali. Wygląda na to, że po drodze mieli wypadek, a potem jeszcze zaatakowało ich zwierzę - do tej pory nie miałam pojęcia, że w jednej chwili mogę się tak rozpłakać. Płakałam i płakałam. Z kredensu obok Elizabeth wzięła chusteczki i podała mi je. - Moja droga... - Zaczęła, ale chyba jednak zabrakło jej słów, bo nic nie powiedziała. Czekała, aż się uspokoję.
Moi rodzice... Nie ma ich już... Oni nie wrócą, nie zobaczę już ich! Jak ja sobie bez nich poradzę? Bez codziennego narzekania mamy, bez żartów taty.
- Dziecko... - głos kobiety był łagodny. - Posłuchaj, teraz trzeba Ci znaleźć prawnego opiekuna, bo nie jesteś pełnoletnia. Masz jakąś rodzinę, która mogłaby się Tobą zaopiekować? - zapytała.
- Nie. Rodzice byli jedynakami, a dziadkowie nie żyją. O innych tylko słyszałam - wyjaśniłam.
- W drodze do Ciebie przeszukałam bazę danych dotyczącą Twoich rodziców. Dotarłam do kuzynki Twojego ojca. Skontaktowałam się z nią i przedstawiłam sytuację. Mieszka dość daleko stąd, aż w Moonlight*. Zgodziła się zaopiekować się Tobą przez jakiś czas - przytaknęłam tylko, a ona kontynuowała. - Spakuj się. Jutro ta kobieta przyjedzie po Ciebie. Zostawiam Ci jej numer. W sprawie Twoich rodziców jeszcze będziemy się kontaktować z opiekunką.
Rozmawiałyśmy jeszcze chwilę, potem ona wstała, pożegnała się i wyszła. Co robić, co robić?! Nie miałam pojęcia. Chciałam oderwać się od rzeczywistości, nie myślałam racjonalnie. Musiałam zadzwonić i wyjaśnić wszystko Verze. Była jedyną osobą, która w tym momencie mogłaby mi pomóc. I była na wakacjach.
- Oh, Kamma, ja nie wiem co powiedzieć. Naprawdę - głos jej się załamał. Przyjaciółka włączyła telefon na głośnomówiący, a do rozmowy dołączyli się także jej brat i jego koledzy.
- My jesteśmy z Tobą - powiedział któryś z kolegów Michaela. Po chwili dało się słyszeć głośne pacnięcie, który świadczyło o tym, iż chłopak dostał po głowie. Usłyszałam szept.
- Głąbie, ona wyjeżdża - syk należał do jeszcze innego kolegi.
- Chłopaki.. - pisnęłam. - Wiecie, chyba już zacznę pakowanie.
- Spoko.
- Dobra.
- Pa młoda.
- Trzymaj się tam mała. - dorzuciła na koniec Vera, choć słyszałam, że sama jest w okropnym stanie.
Znów byłam sama. Mój oddech był nierównomierny. Wyciągnęłam swoją wielką walizkę. Wiedziałam, że jedna mi nie starczy, że potrzebuję co najmniej trzech, a znając mnie, to wyjdą cztery. Ciuchy, kosmetyki, ciuchy, jedzenie, ciuchy, rzeczy do szkoły, ciuchy, inne pierdoły, buty i sprzęt elektroniczny typu laptop i ciuchy. Wydawało mi się, że skończyłam, ale chodziłam po domu w tę i z powrotem. Szukałam, ale nie wiedziałam czego. Byłam roztrzęsiona. Oh, mama zawsze pomagała mi się pakować, wiedziała, czego potrzebuję. Nagle zatrzymałam się przy półce ze zdjęciami. Było ich wiele. Urodziny, Wielkanoc, uroczystości i chwile warte zapamiętania. Wszystko, co przeminęło. Wzięłam do ręki jedną fotografię, na której byłam ja pomiędzy mamą i tatą. Każdy uśmiechnięty od ucha do ucha. To było w te wakacje na lodach. Wiedziałam już czego brakowało. Trzymając fotografię w ręce, poszłam i włożyłam ją do którejś z czterech walizek. Tak, zdecydowanie skończyłam. Postanowiłam się wykąpać i iść spać. Pod prysznicem nie przestawałam płakać. Było wcześnie, bo dopiero wpół do dziewiątej, ale to był męczący wieczór. Długo nie mogłam spać, kiedy zasnęłam, męczyły mnie koszmary.
*-pragnę zwrócić uwagę, że rzecz dzieje się w wymyślonym/fikcyjnym/nieistniejącym świecie, ponieważ tak mi pasuje. Choć czasy są podobne naszym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz