Night Diamond Slide Glow Golden Feeling: maja 2013

piątek, 31 maja 2013

Rozdział 4

Kolejnego dnia znów trochę się bałam wejść do szkoły, ale myśl o spotkaniu z koleżankami jakoś mnie zmotywowała. Wciąż zdawało mi się, że każdy patrzy na mnie jak na przybysza z innej planety. Dobrze, że miałam dziewczyny, która zaopiekowały się mną i starały, żeby nikt mi nie dokuczał. Trochę to było upokarzające, jednak nie miałam innej linii obrony. Tego dnia stojąc na przerwie obiadowej w kolejce i grzecznie czekając na możliwość nałożenia jedzenia, nagle poczułam, że ktoś ciągnie mnie do tyłu.
- Posuń się mała - to była Keysi Liventrop. Chciałam coś powiedzieć, ale się powstrzymałam. Nie byłam dobra w zawodach w dogryzaniu. - Ach to ta nowa. Sorry, ale laureaci nagrody za najlepsze wyniki mają pierwszeństwo - poprawiła okulary i zmierzyła mnie spojrzeniem.
I nie wiem, jak to się stało, jak to w ogóle było możliwe, że po chwili Keysi wylądowała na posadzce. Ktoś pociągnął ją mocno za ramię i upadła ziemię. Oto wyjaśnienie. Akurat wtedy kucharki musiały wyjść na zaplecze?! Nad dziewczyną stało pięciu chłopaków, przy czym tylko Luno i chyba Shery nie uśmiechali się złośliwie.
- Młody, daj no Colę - o ile się nie myliłam, był to Robin.
Luno stał przy ladzie i złapał za jedną puszkę z piciem. Rzucił ją swojemu bratu. Tamten tylko uśmiechnął się szyderczo i po chwili wylał zawartość na bluzkę oraz głowę Keysi.
- Ojoj. Sorki Key, ale chyba ktoś powinien Cię nauczyć, że w kolejce się czeka, nieważne ile byś nie miała nagród za kujoństwo. Poza tym masz coś na twarzy - po tych słowach zgniótł puszkę jedną ręką i trafił nią do kosza.
Wokół rozległy się gwizdy i okrzyki podziwu. Keysi wyraźnie była wściekła. Spiorunowała mnie wzrokiem, wstała i zaczęła zawodzić. Jednak nie śmiała nic powiedzieć, co było dla mnie kolejnym zaskoczeniem. Z odchodzącej paczki braci Night chyba tylko Shery uśmiechnął się do mnie na znak porozumienia. Byłam im wdzięczna, w końcu głód zaczął ściągać moje organy wewnętrzne do środka, a jeszcze kilka osób przede mną stało w tej kolejce. Kiedy trafiłam do stolika, siedziały już przy nim dziewczyny i..
- Y..e, cześć Max - wykrztusiłam i chyba się zarumieniłam. On na prawdę mi się spodobał.
- No hej - odpowiedział z uśmiechem, ale widać było, że coś go gnębi.
- No, no, no. Panno Periv, mówiłam coś na ten temat - Ali pogroziła mi palcem jak małemu dziecku.
- O co Ci chodzi? 
- Największa sucz została upokorzona z Twojego powodu. I nikt nie trafi do dyrektora. To się nazywa szczęście - uradowana Cat aż podskoczyła. Oczy się jej świeciły.
- Ale teraz miej się na baczności, bo Keysi szybko nie zapomni. Może nie poskarży się nauczycielom, ale tylko po to, żeby nigdy Ci nie wybaczyć. Będzie się mścić, aż zrobi Ci krzywdę -powiedział Max niezadowolony. - Właściwie to mogli ją zostawić. Wiem, że jak się wepchnęła, to było niemiłe, ale zrobili tylko kłopot. Tobie - patrzył na mnie ze smutkiem i złością jednocześnie. Tym drugim trochę mniej.
- Ej.. - warknęła Al. - Nie teraz i nie tu. Ściany mają uszy, a jak się dowiedzą co o nich gadasz, to jeszcze gotowi Cię pobić.
- Ale taka prawda. Chyba jej wspomniałaś, żeby nie stawać Liventrop na drodze i nie zadawać się z tymi kolesiami.
- Okej, okej. Koniec tematu - chyba Al bała się o swoje własne bezpieczeństwo.
Nie odpowiedziałam nic, kompletnie. Wolałam siedzieć cicho i po prostu zjeść to, co miałam na tacy, po czym zmyć się jak najprędzej. Po jaką cholerę ingerują w moje życie i czepiają się tego co ich nie dotyczy. Może wolałabym nie wiedzieć, że Key się na mnie uweźmie?! Chociaż nawet jeśli, co mi po tej wiedzy? Wolę nie pogarszać sytuacji. Nie mając ochoty na resztę budyniu, który wzięłam, wstałam, by odnieść tacę. Zdawało mi się, że na każdym kroku ktoś mnie obserwuje. Byłam pewna, że to cała szkoła, plus Liventrop. Wszystkich trzymała w napięciu, aż do czwartku, do wybuchu. Lekcje dobiegły końca, a ja miałam okazję wracać do domu na piechotę, ponieważ Tiana poinformowała mnie rano, że musi pojechać do szpitala załatwić kilka rzeczy.
Deszcz sam w sobie jest fajny, ale nie lubię być mokra, roztrzęsiona i zasmarkana. Mam tendencję do łapania chorób. Na szczęście żadnych typu ptasia grypa, ale były już zapalenia płuc, gorączki i grypy. Właśnie mijałam skraj lasu, a trzeba dodać, że lasy tu się rozciągają jak cholera. Miałam słuchawki na uszach i słuchałam piosenek, więc nawet nie słyszałam, że ktoś za mną idzie. Zorientowałam się dopiero w momencie, w którym Keysi złapała za moje ramię i odwróciła mnie twarzą w swoją stronę.
- No co jest Periv? Myślałaś, że odpuszczę? Że poddam się tak sama z siebie? Hahaha! Dobre sobie. Dostaniesz za swoje - wyraźnie miała zamiar coś mi zrobić, ale ja nawet się nie ruszyłam, bo tak mnie zaskoczyła. Słuchawki wypadły mi z uszu. 
Z dziką wściekłością złapała mnie za gardło i rzuciła na trawę obok jezdni. Wrzeszczałam na całe gardło w nadziei, że ktoś ją zabierze, jednak on usiadła na mnie okrakiem i zaczęła okładać pięściami. Waliła na oślep i ciągnęła za włosy. Serce waliło mi jak oszalałe. Nigdy się nie biłam! Chciałam, żeby wtedy była ze mną Wera. Jak bardzo tego pragnęłam, moich przyjaciół, którzy umieli się bić. I w tym wszystkim nawet nie zauważyłam, kiedy dziewczyna odleciała w bok z dzikim wrzaskiem. Osłaniałam się rękoma i nie zrezygnowałam z tej formy obrony do ostatniej chwili.
- Key. Dobieraj przeciwników równych sobie, a nie na młodszych się rzucasz i to jeszcze na nową. Nisko upadłaś - ten sam chłopak co w stołówce. Wyraźnie naśmiewał się z niej. 
Po chwili cała piątka nabijała się rzucając sprośnymi tekstami w stronę mojej oprawczyni. Key miała minę jakby jej latające krowy przed nosem stały. Zebrała się i uciekła rzucając "pieprzcie się" przez ramię. Byłam zbyt oszołomiona, żeby cokolwiek zrobić. Patrzyłam na uciekającą dziewczynę. Nagle przed twarzą zobaczyłam wyciągniętą rękę.
- Pomóc damie w opresji? - zapytał Luno.
- Dzięki - skorzystałam, podając mu rękę. Pociągnął mnie i już po chwili stałam o własnych siłach.
- Coś Ci zrobiła? - Shery przypatrywał się mojej twarzy z zainteresowaniem. Akurat on zapadł mi w pamięć dość szybko, ale imion reszty, poza Lunem, nie pamiętałam.
- Tylko boli mnie głowa. Poza tym to nic - robiłam dobrą minę do złej gry. W głowie mi huczało, świat chwiał się przez chwilę.
- Mieszkamy ulicę dalej. Chcesz, żeby Cię odprowadzić? - zaproponował chłopak, który niewątpliwie musiał być "Alfą". - Nie możesz wracać sama w takim stanie.
- Pewnie, że chce. Gotowa jest zemdleć, by tylko móc mi towarzyszyć, nieprawdaż mademoiselle? - jeden z chłopaków szarmancko podał mi ramię, a mnie zamurowało.
- Już nie trzeba - zza chłopców wydobył się głos Tiany. Podeszła i zaprowadziła mnie do samochodu. - Ja się nią zajmę. A wy na razie idźcie do domu. Za półtorej godziny możecie przyjść w odwiedziny, sir - zażartowała. Wróciła do auta i pojechałyśmy do domu.
Cudem wgramoliłam się do salonu i położyłam na kanapie. Najpierw jednak Tiana o mnie zbadała. To nie było nic poważnego, żadnego wstrząsu mózgu czy krwotoku. Musiałam tylko mocno się uderzyć, gdy padłam na ziemię. Nie ma co, cudowne rozpoczęcie życia w nowej szkole. Dostałam herbatę z rumiankiem i coś na ból głowy. Szczerze powiem, że mało to dało. Ale doceniałam starania mojej opiekunki. Z drugiej strony zastanawiałam się, co ja pocznę, kiedy ona będzie w pracy. Bo przecież w poniedziałek będzie wracać do pacjentów. Tragedia. Nie wiedziałam co dalej, ale uznałam, że się prześpię.
Ze snu wybudził mnie dzwonek. Z kuchni wyszła Tiana i otworzyła drzwi. Ja podwinęłam nogi i udawałam, że wciąż śpię. Kanapa była wysunięta lekko w tył od ławy, bliżej znajdowały się dwa fotele, więc zaniepokoiłam się, gdzie będą siedzieć nasi goście. Weszli dwaj bracia Night. A miałam się z nimi nie zadawać. Pani domu zaprosiła ich do salonu.
- Kamma śpi - ostrzegła surowo. - Zaraz zaleję herbaty i przyjdę. Usiądźcie.
Bez słowa zrobili to, co kazała. Przymrużonym okiem obserwowałam ich ruchy. Zza koca właściwie wystawały tylko moje oczy i głowa, a reszta była ukryta, więc mogłam się przyglądać. Na jednym z foteli usiadł Alfa, na drugim Shery. Tiana przyniosła herbatę i usiadła na kanapie, gdzie było trochę miejsca. Wzięła głęboki wdech i zaczęła mówić.
- No to opowiadajcie. Co się tam stało?
- Wracając zobaczyliśmy jak Keysi Liventrop kogoś bije. Nie trudno rozpoznać. Oderwaliśmy ją od Kammy i tyle. Musiała nieźle jej przyłożyć.
- Keysi we wtorek wepchnęła się przed Kammę na stołówce. To było tak chamskie, że nieco jej przemówiliśmy do rozumu. Na nas nie chciała się odegrać, ale na nowej dziewczynie w szkole było łatwo - chłopak złapał za kubek z herbatą.
- Racja, rozumiem. Porozmawiam o tym z Kammą. A skoro już jesteście, to może wiecie jak jej idzie w szkole?
- Nie jesteśmy z nią w klasie, pani Street - wyjaśnił Shery.
- Skoro was Keysi się boi - podjęła kobieta konspiracyjnym tonem. - To chyba będę miała do was prośbę.

Rozdział 3

Koniec wakacji zbliżał się w ślimaczym tempie. Papierkowy dzień minął spokojniej, niż sądziłam. Okazało się, że nie muszę z Tianą jechać do starej szkoły, by odebrać papiery. Placówki przerzuciły mnie między sobą. Sekretarka dodatkowo dała mi plan lekcji, a później przez kilkanaście minut zwiedziłam budynek, by zorientować się, gdzie co leży. Nie sądziłam, że w szkole będę z dwustoma uczniami. Informacja ta była dla mnie dużym zaskoczeniem, bo w Emount klas na rocznik przypadało więcej i w każdej około trzydziestu osób. Tutaj na każdy rok były dwie klasy, w nich około dwudziestu uczniów. Pięć roczników, a to dawało nieco ponad dwieście osób. Nieco.
Majątek moich rodziców przeszedł na mnie i dowiedziałam się, że będę mogła nim dysponować po ukończeniu osiemnastu lat. Do tego czasu interesy rodziców przejmie ich zastępca. Okazało się również, że sąd w ciągu kilku dni przyznał opiekę prawną Tianie i nie musiałyśmy się fatygować do Emount na rozprawę*. Dodatkowo wyznaczyli alimenty wypłacane co miesiąc mojej opiekunce.
Innego dnia Tia próbowała dowiedzieć się czegoś na temat wypadku i tego, kiedy będzie można w końcu zorganizować pogrzeb. Niestety, z tego, co podsłuchałam, wynikało, że sprawa nadal jest w toku i prowadzone są badania laboratoryjne, więc z pochówkiem musimy się wstrzymać. Dalej nie chciałam słuchać. Rozpłakałam się i schowałam w pokoju ze świadomością, że nawet nie mogę się z nimi pożegnać. Kiedy nieco ochłonęłam, Tiana wyjaśniła mi, że coś jest nie tak i badania się przeciągają. Zasugerowała mi, żebym się zastanowiła czy faktycznie chcę widzieć ciała rodziców. Miała trochę racji. Jeśli zaatakowało ich zwierzę, to po prostu niewiele z ciał zostało. Na samą myśl zacisnęłam powieki, by znów się nie rozpłakać.
Jeśli chodzi o rozpoczęcie roku, to byłam na nim, ale jako takiego pierwszego spotkania klasowego nie było. Powód był bardzo prosty. Ci ludzie znają się od dziecka, ich rodzice na pewno też razem chodzili do szkoły. Lekcja wychowawcza nie miała sensu. Nawet dla pierwszych klas. A ja miałam być w drugiej. Jednak horror dopiero się zaczynał. Następnego dnia Tiana odwiozła mnie i wysadziła przed jednopiętrowym budynkiem zwanym liceum**. Moją nową szkołą. Wzięłam się w garść i weszłam za szklane drzwi oddzielające mnie od licealnego gwaru.
Pierwszą lekcją była historia. Trochę zmieszana weszłam do klasy, mając kilka sekund spóźnienia.
- Przepraszam, czy trafiłam do sali numer 13? - wolałam się upewnić.
- Tak, a Ty jesteś? - zapytał około pięćdziesięcioletni mężczyzna, przypatrując się ze zmarszczonymi brwiami liście nazwisk w dzienniku.
- Kamma Periv - odpowiedziałam, spuszczając wzrok. Widać było, że nauczyciel nie należał do łagodnych, bo klasa przyglądała mi się w ciszy. Aż głupio się czułam. Może nie chodzi o nauczyciela, tylko o mnie?
- A! Przypominam sobie. Ta nowa - powiedział dość ironicznie. - No dobrze, siadaj - spojrzał na klasę. Nikt jakoś specjalnie nie był zainteresowany moim towarzystwem. - O! Do młodego Night'a. Może wreszcie weźmie się do roboty na lekcjach. Skaranie boskie. I jeszcze czterech innych. Przysięgam, że jak będziecie mieć jeszcze jednego brata, to się zwalniam - mruknął, obrzucając chłopaka zdegustowanym spojrzeniem. - No nic. Siadaj, siadaj. A tak, jeszcze się nie przedstawiłem. Jestem Antoine Porkins.
Posłusznie usiadłam na wskazane przez nauczyciela miejsce. Miałam siedzieć z chłopakiem o praktycznie białych włosach i zielonych oczach. Niechętnie zabrał swój plecak z krzesła obok siebie. W końcu musiał oddać mi do dyspozycji pół ławki, no niestety.
- Proszę pana, ale ja wcale nie jestem taki najgorszy. W końcu jestem sam i dobrze się uczę -bronił się chłopak.
- Ty już siedź cicho, mądralo. Twoi bracia nabrali trochę dystansu do mojego przedmiotu i uważają na lekcji - profesor był wyraźnie zirytowany. Po prostu nie miał argumentów lub cierpliwości, by dyskutować z moim kolegą z ławki. Ten natomiast przewrócił oczami.
Luno był ignorantem i nawet nie słuchał tego, co mówił nauczyciel. Przez całą lekcję wlepiał oczy w deszcz za oknem. Zapowiadało się na to, że z naszej dwójki tylko ja będę musiała myśleć jeśli przyjdzie nam do pracy w parach. 
Kiedy zadzwonił dzwonek, wrzuciłam notatnik do plecaka i zmierzałam ku wyjściu z klasy. Nagle ktoś poklepał mnie po ramieniu. Była to wysoka dziewczyna o ciemnych oczach i czarnych włosach.
- Cześć - przywitała się, ukazując śnieżnobiałe zęby.
- Hej.
- Jestem Alison Magis. A Ty to Kamma, tak?
- Owszem - odparłam i w tym momencie po mojej drugiej stronie pojawiła się czerwonowłosa dziewczyna.
- Poznaj Cat - Alison cmoknęła i zabrała koleżance z rąk paczkę żelków. - Nie przed obiadem, Cat.
- Chciałam ją poczęstować! - oburzyła się i zmrużyła piwne oczy. Zaraz jednak uśmiech powrócił na jej dziecięcą twarz. - Catherine Hornes, ale mów mi Cat.
Dziewczyny kontrastowały ze sobą jak ogień i woda. Cat preferowała jaskrawe kolory, tymczasem Alison odcienie szarości i czerń. Podczas kiedy ta pierwsza miała założone trampki, druga chodziła w zamszowych koturnach.
- Skoro jesteś nowa, to może Cię oprowadzimy, tudzież ja oprowadzę. Co Ty na to?
Nie miałam nic przeciwko. Nie chciałam wyjść na kujonkę, która zwiedziła szkołę jeszcze podczas wakacji. Zresztą wiadomo, że nikt nie oprowadziłby mnie lepiej, niż właśnie uczennica. W ciągu dwóch przerw i jednej lekcji dowiedziałam się, jacy są nauczyciele, jak się przy nich zachowywać i czego nie wolno, a co wolno. I tak poznałam teorię. Zapamiętałam, że do cheerliderek lepiej się nie zbliżać, a drużyna piłkarska to napakowani kretyni. Kto by się tego spodziewał. Mimo to nie warto stawać im na drodze.
- A właściwie, o co chodzi z tymi braćmi Luna? - zapytałam ze śmiechem, gdy wchodziłyśmy na stołówkę podczas przerwy obiadowej.
- Wszyscy są adoptowani przez jedną kobietę. Jest ich pięciu, trzech na czwartym roku, jeden na trzecim, a Luno z nami. Nasz kochany profesor trochę wyolbrzymia, jeśli chodzi o ten brak szacunku. Uważa, że nikt nie traktuje jego przedmiotu poważnie. A bracia Nightowie zwyczajnie wyjątkowo zapadają ludziom w pamięć - głos Ali wciąż miał jedną barwę, jakby cały czas mówiła z przekąsem.
- Oni są straszni - wypaliła nagle Cat. Wydawało się, że zawsze mówi to, co myśli. Przyłapałam ją na tym kilkukrotnie w ciągu dzisiejszego dnia, mimo że nie znałyśmy się długo.
- Podobno na pierwszym roku najstarsza trójka tak pobiła drużynę piłkarzy, że wszyscy wylądowali w szpitalu. Na zawody międzyszkolne nie pojechali. Czaisz? Drużyna kilka dni później miała problemy, bo chłopaków zarejestrowały kamery w klinice weterynaryjnej ich matki. Mieli alibi, a piłkarzy pouczono, że nie ładnie tak kłamać. Chociaż drużyna się upierała. W końcu sprawa po prostu ucichła.
- Ja tam im nie ufam - Cat zaczęła nakładać sobie sałatki i ciastka na tackę.
- Fakt. Mieszkają tu dopiero kilka lat. Niewiele o nich wiadomo.
Mentalność moich nowych znajomych bardzo dobrze odzwierciedlała mentalność całego miasteczka. Jesteś obcy, więc nie można Ci ufać. Ciekawe jak to się stało, że Alison mnie zaczepiła. Słysząc to wszystko, wydawało mi się, że historia jest nieco podkoloryzowana. Jednak kiedy usiadłyśmy do stolika, zmieniłam zdanie. Kończyłam ciastko, gdy do stołówki weszło pięciu chłopaczków, w tym Luno. Ani nie byli napakowani, ani na kosmitów nie wyglądali. Przeciętni, choć łączyło ich jedno. Sama poczułam, że nie darzyłabym ich zaufaniem. Al szturchnęła mnie z całej siły w ramię, przez co o mało nie spadłam z krzesła.
- Zwariowałaś? - zganiłam ją. Kilka osób popatrzyło w moją stronę. No tak, nowa robi sensację. - Chociaż powiedz jak się nazywają - dodałam ciszej. Ali zmarszczyła brwi.
- Dobra. Widzisz Luna?
Pokiwałam głową.
- Okey. Po jego prawej siedzi Gary, dalej masz Robina. Nie wiem czemu, ale mówią na niego Alfa. Idiotyzm. Taką ma ksywę. Potem Pablo i na koniec Shery. Niby dobrze się uczą. Wszyscy są dziwni według mnie i nie właź im w drogę, bo nie będę Cię ratować - zaskoczyła mnie, bo siedziała do nich tyłem. - Nie muszę ich widzieć, żeby wiedzieć, jak siedzą - przewróciła oczami, jakby to było oczywiste.
Pokiwałam głową. Oto w polu widzenia pojawił się jakiś blondyn i usłyszałam za sobą kilka szeptów oraz westchnień.
- Oho - wyrwała się Cat. Chłopak podszedł i przybił z nią piątkę, mrugnął do mnie okiem, po czym poszedł wziąć jedzenie.
- No tak. Oto najlepsze ciacho. Oczywiście nie dla mnie, bo to nie ten klimat. Więc to był Max Bunny. Jest rok starszy. On z kolei mieszka tu od dwóch lat. Każda poszłaby z nim nawet w krzaki. Cat jest jego kumpelą, bo mieszkają obok siebie. No ale mrugnął do Ciebie. Czuj się zaszczycona i oświecona jego blaskiem - tu udała, że wymiotuje. Zauważyłam, jak Max siada obok kilku dziewczyn i jakiegoś chłopaka. - Również zaszczyca swoją obecnością różne stoliki. Dzisiejszy wabi się wredne suczki. Bo jest tam Liventrop. Ta laska może nie wygląda niebezpiecznie, ale jest niebezpieczna. Aspiruje na królową balu i jest niezła z chemii, tak słyszałam. Uważa się za najlepszą, bo ma najwyższą średnią w klasie. Zadziera nosa, żeby tylko jej te okularki nie spadły.
- Oj to nie znasz takiej jednej z mojej dawnej szkoły - przypomniałam sobie o dziewczynie, której Wera przyłożyła z pięści. Zatęskniłam za moją przyjaciółką. 
- Może - wydawało mi się, że Ali nie potrafi siedzieć cicho. Należała do grona osób, które uwielbiają mówić za innych. Nie bała się i komentowała wszystko z przekąsem. Ale niestety ja taka nie byłam. W dalszym ciągu bałam się szkoły i tych wszystkich ludzi. Ona podchodziła do świata z dystansem. - No! Oto nasza sielanka szkolna. Drużyna i cheerliderki nie są już tak sławni, jak kiedyś, nie ma nikogo ciekawego. Najważniejsze, że poznałaś mnie - zaśmiała się. - A teraz opowiadaj, dlaczego się tu przeprowadziłaś?
Nie chciałam się rozpłakać w szkole. Zacisnęłam zęby i zebrałam się jakoś w sobie. Nie byłam pewna czy powinnam odpowiadać na to pytanie, czy w ogóle będę w stanie. Ale byłam pewna tego, że Alison nie odpuściłaby, póki nie wydusiłaby ze mnie prawdy.
- Moi rodzice..mieli wypadek. Nie przeżyli. Zajmuje się mną kuzynka taty - czułam, jak łzy cisną mi się do oczu, ale wiedziałam, że muszę być silna. Ciekawość mojej koleżanki z pewnością została zaspokojona aż nadto, ponieważ panna Magis nie zadawała więcej pytań do końca obiadu.
Następne lekcje jakoś zleciały. Tak się złożyło, że siedziałam albo z Ali, albo z Cat, ostatecznie z Lunem. Wiedziałam jednak, że jeśli siądę sama, to zacznę płakać. Z drugiej strony, o czym tu gadać z chłopakiem? Rzadko się odzywał, ale jak już coś mówił, był miły. Albo sprawiał takie wrażenie, ja nadal mu nie ufałam. I tak upłynął pierwszy dzień, czyli dość dziwnie i nie tak źle, jak straszyła mnie Weronica. Musiałam się jej pochwalić, kogo to nie poznałam. Chyba była zaskoczona, ale cieszyła się, że znalazłam przyjaciół. Tiana również była zadowolona. Bo przebywanie w szkole pozwalało mi się skupić na czymś innym niż rozpaczaniu po śmierci rodziców.
  *-mam świadomość, że w prawdziwym życiu nastolatek i przyszły prawny opiekun powinni się stawić na sprawie, ale tutaj dzieje się to dużo szybciej i ich obecność nie jest wymagana.  
**-w tym uniwersum pięcioletnie liceum jest jedynym typem szkoły po ukończeniu siedmioletniej podstawówki.

czwartek, 30 maja 2013

Rozdział 2

Wstałam dość wcześnie. Nie chciało mi się nic robić. Walizki czekały spakowane, a ja zwlokłam się do łazienki i przygotowałam na dzisiejszy dzień. Podróże z reguły są dość męczące, ale to nie miało tym razem znaczenia. Była to jakoby ostatnia podróż. Ubrałam się w białą bluzkę z długim rękawem, ciemne jeansy i jasne adidasy. Mam błękitne oczy, dlatego też bluzy posiadam tylko w odcieniach lazurowego. Poza tym w okolicach Moonlight bardzo często jest zimno, nawet w okresie letnim. Kurtki spakowałam do walizek, ponieważ nie sądziłam, że będą mi potrzebne.
Zerknęłam na zegarek i doznałam szoku. Była dziewiąta. Nic jeszcze nie jadłam, więc czym prędzej wyjęłam z lodówki jakieś ciasto niedawno zrobione przez mamę. Właściwie to jem coś zrobionego przez nią ostatni raz. Ta myśl doprowadziła mnie do łez, jednak tylko na chwilę. Szybko zjadłam jabłecznik i zniosłam walizki na dół. Już wystawiałem je na ganek, gdy podjechało czarne audi A5. No tak, moja nowa opiekunka zapewne została poinformowana, gdzie mieszkam. Ujrzałam, jak z auta wysiada wysoka kobieta o ciemnobrązowych włosach i piwnych oczach. Była ubrana elegancko, a jej poruszanie się świadczyło o tym, że ma klasę. Podeszła i widziałam, że trochę niezręcznie było jej się odezwać.
- Witaj. Ty jesteś Kamma, tak? - i jakby nie czekając, czy potwierdzę czy nie, uścisnęła mnie ciepło. Zdziwiła mnie tym. - Tiana Street.
Potem pomogła mi z walizkami, a mnie wpakowała na przednie siedzenie do swojego auta. Wiedziała, że dość trudno będzie nawiązać konwersację, toteż w tle zaczęła grać muzyka z radia.
- To gdzie Cię zawieść? - zażartowała Tia. Nie wiem dlaczego, ale przypominała w tym tatę. No cóż, może to u nich rodzinne, chociaż ja nie potrafiłam żartować w tamtym momencie.
- Mnie to obojętne - nie byłam w nastroju na takie zabawy.
- No dobrze. W takim razie musisz się zadowolić moim domem na przedmieściach "dziury zabitej dechami" - zachichotała. Wiedziałam, że chce mi dodać otuchy, jakoś mnie rozweselić i nie miałam jej tego za złe, ale w tamtej chwili nie czułam się na to gotowa. - Mam nadzieję, że Ci się spodoba. Pokój już masz, tylko jest mocno zakurzony. Ale poradzimy sobie - zacisnęła swoją dłoń na mojej, a po chwili wróciła do prowadzenia. - Dowiedziałam się dopiero wczoraj, więc miałam mało czasu na przygotowania.
- Nie chciałabym robić problemów - mruknęłam.
- Kochana, to żaden problem. Szczerze mówiąc, mało znałam twojego ojca i zbytnio się nie lubiliśmy. Pamiętam, jak na urodzinach babci wsadził mi głowę w tort czekoladowy... - mina nieco jej zrzedła na to wspomnienie.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Ale nie pozostałam dłużna. Wylałam na niego misę z ponczem. W konsekwencji musieliśmy siedzieć zamknięci w osobnych pokojach do końca zabawy. Wtedy to rodzina się zjeżdżała, a teraz to już nie to samo. Sama rozumiesz.
Przytaknęłam. Rodzinka. Ponoć, kiedy umarli dziadkowie wszystko się rozleciało. Jakoś trudno było mi mówić więcej. Z każdą chwilą robiło się coraz bardziej pochmurno, a przecież było lato. Zauważyłam, że ogrzewanie jest wyłączone, więc powoli zaczęłam się zastanawiać nad kurtkami w walizkach. Trzeba będzie którąś ubrać, bo nagle słońce zaszło za ciemne chmury. Przyzwyczaiłam się do ciepłego lata, ale lubiłam deszcz. Najwidoczniej w takich warunkach będę musiała spędzić ostatnie dwa lata mojej niepełnoletności.
Wreszcie około godziny czternastej, bo zajechałyśmy jeszcze o jakiegoś fast fooda, dotarłam do mojego nowego domu. Wstrząsu nie dostałam, bo to tylko piętrowy dom, z czego poddasze było chyba zamknięte. Poza tym na parterze mieścił się salon, pokój, kuchnia i łazienka należące do Tiany. Na piętrze zaś były dwa pokoje i każdy z nich posiadał własną łazienkę, co bardzo mnie zdziwiło. Jeden z pokoi z pewnością został zaprojektowany dla pary, drugi zaś był jednoosobowy i widok z okna wychodził tam na las. I to był mój pokój.
Po lewej od wejścia stała szafa ciągnąca się do przeciwległej ściany. Po prawej stało łóżko postawione bokiem do ściany, a zagłówek był przy prawej ścianie. Przy nim stała szafka nocna. Naprzeciw od wejścia mieściło się biurko, nad którym było okno. Widziałam z niego skraj lasu za domem. Również na prawej ścianie, bliżej tej przeciwległej, zobaczyłam drzwi prowadzące do łazienki. I tak jak mój pokój był urządzony w odcieniach lawendy, tak łazienka z kabiną, umywalką, toaletą i lustrem przypominała sterylne, białe pomieszczenie. Ale wszystko ukurzone. Więc to ten bałagan, o którym mówiła Tiana.
Podsumowując, miałam swój pokój i nie mogłam narzekać, żeby był ciasny. Tylko wyłożony panelami. Wolałabym wykładzinę, ale dom nie był moją własnością i wiedziałam, że nie wypada tak narzekać, będąc gościem. Wymuszonym gościem. Tiana wcale nie musiała mnie przygarniać, a skoro to zrobiła, muszę być jej wdzięczna.
Również ku mojemu niezadowoleniu nie było tu psa czy kota. Mój pies zmarł trzy lata wcześniej ze starości, a towarzyszył mi od dziecka. Tęskniłam za nim, ale rodzice nie zgodzili się na kolejnego psa. Twierdzili, że to ich dużo kosztuje, że zwierzak zostawia sierść i to tylko obowiązki. Nie traktowali zwierząt jak członków rodziny, w przeciwieństwie do mnie. 
- Nie ma tu jeszcze Twoich ciuchów, kosmetyków, sprzętu. No wiesz jak to nastolatki. Ale wszystkim się zajmiemy. A jakbyś czegoś potrzebowała, mów od razu, nie krępuj się - mówiła, wchodząc do pokoju z dwoma walizkami. Ja miałam w rękach kolejne dwie.
Pokiwałam głową i zaczęłam rozpakowywanie. Żal mi było, że nie mogłam przywieść całego swojego domu tutaj. Choć z drugiej strony to dobrze, że zmieniałam otoczenie. Podobno to pomaga, gdy odejdzie ktoś bliski. Gdy skończyłam rozpakowywanie, była już szesnasta. Zeszłam na dół, by pomóc Tianie przy kolacji, którą zjadłam w jej towarzystwie. Ustaliłyśmy, że jutro pomoże mi załatwić wszystkie formalności związane z moim przybyciem tu. Zaskoczyło mnie, że specjalnie wzięła sobie urlop, aby się mną zaopiekować. Uznała, iż będę musiała ją znosić do końca pierwszego tygodnia szkoły. Ale skąd wzięła trzy tygodnie urlopu? Okazało się, że pracuje w lokalnym szpitalu jako pediatra, a ma zaległe dni do odebrania. I tak nie wykorzystywała wszystkiego. Widziałam, że lubi swoją pracę, ale, jak sama stwierdziła, odpoczynek jej nie zaszkodzi. Chociaż sądząc po tym, że nie miała męża ani dzieci, wydawało mi się mało prawdopodobnym, by często miała urlop. Wyglądała na typową kobietę, która dąży do sukcesów zawodowych.  
Po tak wczesnej kolacji rozmawiałyśmy jeszcze długo. Tiana opowiadała mi różne historie z pracy i z dzieciństwa, kiedy jeszcze widywała się z moim ojcem. Ja także dużo mówiłam, a potem płakałam i wycierałam oczy w rękawy bluzki. O osiemnastej posprzątałyśmy, a ja postanowiłam zabrać się za odkurzanie pokoju, który, jak się okazało podczas rozmowy, należał kiedyś do mojej opiekunki. Kiedy skończyłam, postanowiłam zadzwonić do Very. Obiecałam, że skontaktuje się z nią, toteż złapałam za telefon i wybrałam jej numer.
- Halo? - odezwała się, gdy ja już siadałam na łóżku.
- No hej Vera.
- O heeej. No i jak tam mała? Opowiadaj.
- Okej, okej. Jestem już u tej kuzynki taty, ale mam do niej mówić po imieniu. Dom jest genialny i szczerze powiem, że nie jest tak źle, jak to sobie wyobrażałam. Nie wali się na głowę jak w wizjach Twoich sms-ów. Jutro idę załatwiać wszystkie sprawy związane... - zacięłam się. - No wiesz.
- Tak, tak, jasne.
- Spoko - odezwał się inny głos ze słuchawki i już rozpoznałam Michaela.
- Cześć Michael. Cześć chłopaki - powiedziałam lekko zbulwersowana, a jednocześnie uśmiechnęłam się, że wciąż są przy mnie.
-Siema! - rozległ się chórek po drugiej stronie połączenia.
- Tak czy siak... Za jakiś czas będę zmuszona znaleźć sobie nowych przyjaciół. Nowa szkoła, ludzie... Klimat! - warknęłam w słuchawkę.
- Ojojoj, czyżby ciągle padało? - zapytał Michael z ironią.
- Pewnie jest tak ciemno, że nie widzisz światła na suficie - zaśmiał się jeden z chłopaków.
- Cicho tam - wredne odzywki w stronę chłopaków nie były moją mocną stroną. - Szkoda, że nie ma Cię tu, Vera. Chyba będę musiała znaleźć nowe towarzystwo.
-Osz Ty wredna. No patrzcie chłopaki, wystawiła nas. Obrażamy się, co nie? - usłyszałam tylko głos Veronici. - Dobra, my się już powoli zbieramy, bo zaraz idziemy... na imprezę.
-Miłej zabawy - pożegnałam się i rozłączyłam.
Uwielbiali imprezować. Ja też. Na każdej zabawie szkolnej robiłam furorę swoimi umiejętnościami tanecznymi odziedziczonymi po tacie. Wszyscy mówili, że jestem do niego podobna z wyglądu, ale charakter i ruchy mam jak mama. Westchnęłam i weszłam na wszystkie media społecznościowe. Postanowiłam usunąć się ze wszystkich, prócz Facebooka. Najwidoczniej już rozeszła się wiadomość o śmierci moich rodziców. Dostałam bardzo dużo kondolencji, pytań w stylu "czy to prawda?", które głównie pochodziły od znajomych moich i moich rodziców. Siedziałam i pisałam z nimi bardzo długo. Nim się obejrzałam, była dwudziesta pierwsza. Wzięłam prysznic i położyłam się do łóżka. Trochę bolała mnie głowa. Wiedziałam, że najtrudniej będzie z początkiem roku szkolnego i była to druga rzecz, którą wtedy się przejmowałam. Pierwszą oczywiście był brak moich rodziców.
- Dobranoc mamo, dobranoc tato - spojrzałam na zdjęcie, które ustawiłam na nocnej szafce. To samo, które zabrałam z domu. Potem zgasiłam lampkę i leżałam, czekając na sen.

niedziela, 26 maja 2013

Rozdział 1

Moje życie było normalne przez szesnaście lat. Dorastałam w mieście Emount*. Rodzicie uważali, że jestem niezwykle leniwa, choć mam potencjał. Ale kochali mnie i byłam tego pewna. Sprawiałam problemy typowe dla nastolatków w moim wieku. Jedyną osobą, która mnie rozumiała była Vera. Znałyśmy się od zawsze i na wieki wieków byłyśmy razem. Chyba że tak jak teraz były wakacje i ona podróżowała po świecie, a ja zostawałam w domu. Moi rodzice prowadzili interesy, które nigdy mnie nie pociągały, ale z tego powodu brali urlop od święta, na wakacje posyłając mnie na obozy. Obecne wakacje powoli się kończyły, a ja leżałam na łóżku i gadałam z moją przyjaciółką przez telefon.
- O matko! Serio? Nie gadaj - mówiłam podniecona, patrząc w sufit. - O Ty cholero jedna! Chciałabym być na Twoim miejscu. A co na to jej rodzice?
- No mówię, że była z resztą swojej plastikowej paczki, bez rodziców. A Michael i jego koledzy jeszcze mi gratulowali. Tylko ręka mnie trochę bolała.
- Hahaha! Od plastiku? - zapytałam ze łzami w oczach.
- A żebyś wiedziała. Trudno jest pięścią się przebić przez tę tonę tapety. Ale miała ozdobę. Krew ciekła z nosa, a ona jeszcze rozsmarowywała to po całym ryju. No mówię Ci, to było genialne! - wykrzyknęła zadowolona z siebie Veronica.
- Oszołomiłaś ją.
- Właściwie to ta szmata chciała mi się do gardła rzucić, ale jej świta ją powstrzymała. Zabójczo to wyglądało.
Potem przez parę minut nie mogłyśmy opanować ataku śmiechu.
- Na szczęście w tym roku szkolnym będzie w innej klasie. Przeniesiona. Nie mogę dać wiary... Tylko dwa tygodnie nam zostały do rozpoczęcia szkoły. Oj Kami, a Ty nadal gnijesz w Emount? Nigdzie nie byłaś?
- A po co? - zapytałam zniesmaczona. Moja przyjaciółka wiedziała, że nie cierpię wyjeżdżać. Pasowało mi chodzenie do miejskiego kina, biblioteki czy na basen. Większe rozrywki pozostawiałam jej. - Ty się baw i nie martw o mnie.
- Och... No dobra. Pozdrów rodziców, jak wrócą i pamiętaj! Pierwszego dnia szkoły masz przynieść ciastka mamy, bo to jedyne, które jestem w stanie zjeść w nieskończonej ilości - wydała rozkaz i przeszła do pożegnania. - Trzymaj się mała.
- Pa! Tylko trzymaj tam chłopaków krótko - zażartowałam i rozłączyłam się.
Popatrzyłam na zbliżający się z wolna zachód. Tak... Jeszcze cztery do sześciu godzin będę tkwiła sama w moim domu w Emount, a potem wrócą tato i mama. Postanowiłam sprawdzić Facebooka. Nic nowego się nie pojawiło, więc wyłączyłam telefon. Zdecydowałam się przespać, co robiłam dość często. Położyłam głowę na poduszce i przymknęłam oczy. Trwało to moment, a następnie obudził mnie dźwięk nadchodzącego połączenia. Szybko odebrałam, nie patrząc na numer.
- Halo? - powiedziałam lekko zmęczonym głosem.
- Dzień dobry. Czy pani Kamma Periv? - usłyszałam męski głos, nieznany mi.
- Tak. O co chodzi?
- Jestem z policji. Pani rodzice wracając z pracy, mieli wypadek. Prawdopodobnie zaatakowało ich dzikie zwierzę. Niestety nie żyją. Czy jest pani w domu?
- Tak - byłam zaskoczona, wciąż nie mogłam uwierzyć w słowa, które usłyszałam, ale udało mi się wydusić odpowiedź.
- W takim razie ktoś niebawem powinien pojawić się w pani domu. Żegnam - usłyszałam dźwięk rozłączonego połączenia.
Nawet nie zdążyłam zadać pytań. Jednak coś mi mówiło, że to, co powiedział ten mężczyzna, nie było żartem. Po czterdziestu pięciu minutach, z zegarkiem w ręku, zadzwonił dzwonek. Pobiegłam do drzwi, o mało nie zabijając się o własne nogi. Zapłakana otworzyłam. Stała przede mną brunetka w żakiecie licząca sobie na oko trzydzieści lat.
- Witam. Czy Kamma Periv?
-Tak, tak. Zapraszam - wpuściłam kobietę do środka.
- Elizabeth Muller. Jestem z policji, miałam z Tobą porozmawiać i ustalić pewne rzeczy - skierowała na mnie wzrok, kiedy zamknęłam drzwi.
- Proszę do salonu - wydukałam. Zastanawiałam się, czy to nadal jest mój salon. W ogóle jestem u siebie?! To było bardzo wstrząsające. Pani Muller usiadła na sofie i ręką wskazała miejsce naprzeciwko. Zrobiłam, co kazała.
- No dobrze. Przede wszystkim mam Cię uświadomić, że to wszystko jest prawdą i niezmiernie mi przykro. Musisz przyjąć to do wiadomości. Rodzice nie żyją. Dotąd nie ustaliliśmy gdzie i po co jechali. Wygląda na to, że po drodze mieli wypadek, a potem jeszcze zaatakowało ich zwierzę - do tej pory nie miałam pojęcia, że w jednej chwili mogę się tak rozpłakać. Płakałam i płakałam. Z kredensu obok Elizabeth wzięła chusteczki i podała mi je. - Moja droga... - Zaczęła, ale chyba jednak zabrakło jej słów, bo nic nie powiedziała. Czekała, aż się uspokoję.
Moi rodzice... Nie ma ich już... Oni nie wrócą, nie zobaczę już ich! Jak ja sobie bez nich poradzę? Bez codziennego narzekania mamy, bez żartów taty.
- Dziecko... - głos kobiety był łagodny. - Posłuchaj, teraz trzeba Ci znaleźć prawnego opiekuna, bo nie jesteś pełnoletnia. Masz jakąś rodzinę, która mogłaby się Tobą zaopiekować? - zapytała.
- Nie. Rodzice byli jedynakami, a dziadkowie nie żyją. O innych tylko słyszałam - wyjaśniłam.
- W drodze do Ciebie przeszukałam bazę danych dotyczącą Twoich rodziców. Dotarłam do kuzynki Twojego ojca. Skontaktowałam się z nią i przedstawiłam sytuację. Mieszka dość daleko stąd, aż w Moonlight*. Zgodziła się zaopiekować się Tobą przez jakiś czas - przytaknęłam tylko, a ona kontynuowała. - Spakuj się. Jutro ta kobieta przyjedzie po Ciebie. Zostawiam Ci jej numer. W sprawie Twoich rodziców jeszcze będziemy się kontaktować z opiekunką.
Rozmawiałyśmy jeszcze chwilę, potem ona wstała, pożegnała się i wyszła. Co robić, co robić?! Nie miałam pojęcia. Chciałam oderwać się od rzeczywistości, nie myślałam racjonalnie. Musiałam zadzwonić i wyjaśnić wszystko Verze. Była jedyną osobą, która w tym momencie mogłaby mi pomóc. I była na wakacjach.
- Oh, Kamma, ja nie wiem co powiedzieć. Naprawdę - głos jej się załamał. Przyjaciółka włączyła telefon na głośnomówiący, a do rozmowy dołączyli się także jej brat i jego koledzy.
- My jesteśmy z Tobą - powiedział któryś z kolegów Michaela. Po chwili dało się słyszeć głośne pacnięcie, który świadczyło o tym, iż chłopak dostał po głowie. Usłyszałam szept.
- Głąbie, ona wyjeżdża - syk należał do jeszcze innego kolegi.
- Chłopaki.. - pisnęłam. - Wiecie, chyba już zacznę pakowanie.
- Spoko.
- Dobra.
- Pa młoda.
- Trzymaj się tam mała. - dorzuciła na koniec Vera, choć słyszałam, że sama jest w okropnym stanie.
Znów byłam sama. Mój oddech był nierównomierny. Wyciągnęłam swoją wielką walizkę. Wiedziałam, że jedna mi nie starczy, że potrzebuję co najmniej trzech, a znając mnie, to wyjdą cztery. Ciuchy, kosmetyki, ciuchy, jedzenie, ciuchy, rzeczy do szkoły, ciuchy, inne pierdoły, buty i sprzęt elektroniczny typu laptop i ciuchy. Wydawało mi się, że skończyłam, ale chodziłam po domu w tę i z powrotem. Szukałam, ale nie wiedziałam czego. Byłam roztrzęsiona. Oh, mama zawsze pomagała mi się pakować, wiedziała, czego potrzebuję. Nagle zatrzymałam się przy półce ze zdjęciami. Było ich wiele. Urodziny, Wielkanoc, uroczystości i chwile warte zapamiętania. Wszystko, co przeminęło. Wzięłam do ręki jedną fotografię, na której byłam ja pomiędzy mamą i tatą. Każdy uśmiechnięty od ucha do ucha. To było w te wakacje na lodach. Wiedziałam już czego brakowało. Trzymając fotografię w ręce, poszłam i włożyłam ją do którejś z czterech walizek. Tak, zdecydowanie skończyłam. Postanowiłam się wykąpać i iść spać. Pod prysznicem nie przestawałam płakać. Było wcześnie, bo dopiero wpół do dziewiątej, ale to był męczący wieczór. Długo nie mogłam spać, kiedy zasnęłam, męczyły mnie koszmary.
*-pragnę zwrócić uwagę, że rzecz dzieje się w wymyślonym/fikcyjnym/nieistniejącym świecie, ponieważ tak mi pasuje. Choć czasy są podobne naszym.


Prolog

Dwie zakapturzone postaci wkroczyły do wielkiej sali audiencyjnej. Przybysze zdjęli płaszcze i oddali je służącemu. Starszy mężczyzna przypominający kruka pokonał odległość, która dzieliła go od kamiennych schodów i przystanął tam, oddając pokłon. 
Młodszy, któremu bliżej było do chłopca, nieco się ociągał, ale wkrótce powtórzył ruch swojego kompana. Milczał i rozglądał się po sali, w której znalazł się już drugi raz w ciągu swojego życia. Problem polegał na tym, że wiele się tu nie zmieniło. Kopuła nad ich głowami wciąż była przeszklona i po części zasłonięta, co nadawało pomieszczeniu chłodny i smutny wyraz. Ciężkie kolumny i grube, kamienne ściany sprawiały, że chłopak czuł się jak w więzieniu. Natomiast schodki nadal były popękane w kilku miejscach i jakoś nikomu to nie przeszkadzało, a już na pewno nie wyniosłemu mężczyźnie w długiej szacie. Zajmował on coś w rodzaju tronu, który poza alabastrowym obiciem stworzono głównie ze srebra. Mebel wyglądał na ciężki, wręcz przytłaczający, ale dzięki temu pasował do otoczenia.
Chłopak nie odezwał się, w oczekiwaniu na słowa swojego towarzysza.
- Przybywamy na wezwanie Najwyższej Rady - oznajmił mężczyzna-kruk.
- Istotnie. Rada ma wobec was poważne plany. Ty i twój uczeń zostaliście wybrani do zajęcia się wiadomym obiektem. Baronowa Kleonika odnalazła obiekt, my zajmiemy się procedurami. Nie można dopuścić do sytuacji, w której ktokolwiek zainteresuje się zniknięciem obiektu. Waszym zadaniem będzie praktyczne dostarczenie obiektu w ręce Najwyższej Rady. 
Brudna robota jak zwykle spada na nas, pomyślał chłopak, choć jeszcze nie wiedział, że Rada wyznaczyła mu poważną rolę w całym przedsięwzięciu.
Mentor przytaknął pokornie.
- Dostarczcie wszelkie informacje na temat obiektu do wieczora. Przekażcie je mojemu uczniowi, a ja, jeśli można, zajmę się przygotowaniami do podróży.
Mężczyzna siedzący na tronie podniósł rękę, uciszając przybysza. Jego spojrzenie ani razu nie spoczęło na młodszym z rozmówców.
- Wasze rzeczy są już gotowe do drogi. Do tego czasu radziłbym wam zająć się planowaniem wyprawy i uzgodnieniem z Radą szczegółów prawnych, których również należy dopilnować. 
- Gdzie się udajemy, jeśli można wiedzieć? - zapytał nagle chłopak, starając się zabrzmieć jak najgrzeczniej. Wtrącanie się do rozmowy wyższych rangą było nietaktem, jednak on nie nauczył się jeszcze wszystkiego. Znajomość konwenansów nie należała do jego mocnych stron.
Członek Rady zamilkł na moment, ściągając usta w grymasie niezadowolenia, jednak odpowiedział.
- Do Emount, póki co.